Jeden z wrześniowych weekendów spędziłam na fantastycznej naukowej konferencji, gdzie amerykańskie autorytety psychoanalizy prezentowały efekty swoich badań i obserwacji w terapii pacjentów neurotycznych. Oszczędzę szczegółowych wyjaśnień, bo nie tym chciałabym się podzielić, ale nawiązanie wydaje się konieczne. Otóż główną cechą tychże osób jest pewna sztywność charakteru w pewnych określonych sytuacjach i okolicznościach . Sztywność ta powoduje, że osoby te zgłaszają się do terapeuty, ponieważ cierpią, mając uczucie niemożności dokonania zmiany w swoim zachowaniu i rozumieniu pewnych zdarzeń. Mówiąc krótko, wygląda to tak, że człowiek rozumie, że jego zachowanie jest nie bardzo adekwatne do okoliczności, czuje się z tego powodu źle, ale nie potrafi tego zmienić. W konsekwencji trudno mu realizować swoje cele, albo cierpią jego interakcje z innymi lub relacje z bliskimi. W odróżnieniu do nich, osoby bez owej sztywności lepiej funkcjonują, wiodą bardziej satysfakcjonujące życie, są bardziej elastyczne, potrafią reagować na różne zdarzenia i sytuacje w zależności od zmiennych tworzących tę sytuację. Osoby neurotyczne tego nie potrafią.
No właśnie – zmiana.
Piszę o tym z kilku powodów.
Po pierwsze mało odkrywcza oczywista oczywistość, że istotą życia jest zmiana, jak uważają wschodni mędrcy i nauczyciele. Zaakceptowanie tego faktu stanowi według nich warunek doświadczania uczucie szczęścia. Akceptacja ta prowadzi bowiem do doceniania chwili obecnej (słynne „tu i teraz”), co z kolei wiedzie do większej uważności na świat, otoczenie ale i siebie, swoje emocje, myśli. No właśnie, co z tymi emocjami…
Bo właśnie trwa u nas adaptacja przedszkolaków. Dzieci przychodzą na kilka godzin, towarzyszą im mamy albo i nie . Uczą się sali, zasad, przyzwyczajają do nowego otoczenia. I to naprawdę fantastyczne obserwować jak rodzice wspólnie z Karoliną i Lidką pomagają małym ludziom radzić sobie z ważną zmianą w ich życiu. Pozwalają akceptować i przyjmują różne emocje – lęk, czasem złość, nieśmiałość, smutek. Uczą czekania na mamę i na swoją kolej przy na przykład stacji mycia piesków (jedna z naszych pomocy). Zdecydowanie przeważa ciekawość, dzieci interesują się nowym miejscem, chcą wszystkiego dotykać i wybierają do pracy różne materiały. I nic bardziej błędnego sądzić, że to tylko dziecko zmaga się z rozstaniem z rodzicem na dłużej. A mamy i ojcowie, to co? Trzeba zostawić malucha w nowym miejscu, pogodzić się z tą jakby nie było chwilową stratą. To taki moment, gdy rodzice czują, po raz pierwszy może, że dzieci, prócz im, zaufają także być może innym osobom, że może będą je lubiły. Dla niektórych, to zapewne niełatwe doświadczenie, choć rozum mówi, że to dobrze, bo świadczy o stabilności i otwartości naszych dzieci. Pokazuje, że wychowujemy je w poczuciu bezpieczeństwa do świata i innych ludzi, to mocna podwalina pod budowanie szczęśliwych, pełnych relacji w dorosłym życiu. Dla części rodziców trudny może być fakt, że oto tracą z oczu dziecko na kilka godzin, nie będzie ich, gdyby było smutne albo płakało, nie będą mogli go szybko sami pocieszyć albo uspokoić. Kiedy rozmawiam z mamami czekającymi w pogotowiu na naszej kanapie, bardzo im zazdroszczę, bo przypominają mi się dwie sceny;
Pierwsza w początkach lat 90-tych, gdy panie w przedszkolu krzyczały na mnie, gdy nie chciałam zostawić mojego wrzeszczącego wniebogłosy i wyrywającego się do mnie synka. To nie było tak, że on nie był gotowy do pójścia do przedszkola. Przeciwnie, lubił towarzystwo innych dzieci, cieszył się i samodzielnie pakował plecaczek w domu. I pewnie nie byłoby żadnych dantejskich scen, gdyby przy przebieraniu się w [przedszkolnej szatni panowała nieco inna, bardziej przyjazna atmosfera, a on się zwyczajnie bał tych pań, które podnosiły na mnie głos, gdy przekroczyłam próg szatni i chciałam odprowadzić go do sali. Wychodziłam z przedszkola i płakałam w poczuciu wielkiej krzywdy i niesprawiedliwości, nawet wtedy, gdy staczałam dzikie boje z paniami w nylonowych fartuchach, że będę sama odprowadzać moje dziecko do sali. Wobec mojego uporu zrezygnowały ze swojej pozycji wodziły za nami wściekłym spojrzeniem kręcąc głowami.
I druga scena, kilka lat poźniej, gdy do tego samego przedszkola odprowadzałam Karolinę. Wtedy było już nieco inaczej, nikt nie wyrywał mi dziecka z rąk i nie wyrzucał z przedszkola . Mogłam tam siedzieć (co prawda w szatni) tak długo jak chciałam. Karolina, jako, że dziecko z innym niż jej brat temperamentem nie wrzeszczała wniebogłosy, starała się być dzielna albo nie wiem, może była zrezygnowana. Nigdy ni zapomnę tej sceny, gdy podawała pani tłuściutką rączkę, a trąbą ukochanego słonia ocierała sobie łzy, które cichutko płynęły jej po policzku. To było chyba jeszcze gorsze niż dzikie wrzaski mojego syna.
Niby wiedziałam, że nic złego się dzieciom w przedszkolu nie dzieje, że chętnie wybierają się rano i ogólnie jest ok, ale miałam poważny opór przed takimi przemocowymi metodami. Nikt wtedy w Polsce nie słyszał o Montessori, nie było prywatnych przedszkoli, ani Waldorfowskich, ani demokratycznych ani w ogóle żadnych takich „wymysłów” a mnie się wydawało, że i o Korczaku nikt personelu w życiu nie słyszał.
Kilkanaście lat później w 2007 czy 2008, do przedszkola zapisałam moje ostatnie, najmłodsze dziecko. To było przedszkole prywatne. Przez dwa tygodnie siedziałam razem z córką na sali, czekając cierpliwie aż pozna przestrzeń, panie, dzieci i zaakceptuje fakt, że zostanie tam bez mamy. No, różnie to potem bywało, jeszcze kilka tygodni musiałam przekonywać ją w szatni, że na pewno muszę wyjść a ona na pewno zostać, ale nikt mnie nie wyrzucał, tylko raczej pomagał.
Tak więc wiele się zmieniło.
Kiedy patrzę na młode mamy naszych dzieci, widzę te same obawy i mieszane uczucia, trudności takie, lub inne i jestem chyba dumna z tego, że zaufały naszej wizji na bycie z dzieckiem i sposób towarzyszenia mu w rozwoju.
I jeszcze spojrzenie na zmianę – rozmawiam z moim przyjacielem terapeutą, człowiekiem z długoletnim doświadczeniem w pracy z młodzieżą uważaną za trudną. Minęły wakacje, wraz z nimi różnorakie obozy, turnusy i inne oddziaływania w terenie. On dzwoni i mówi:
-Kaśka, ja nie wiem o co chodzi z nimi, albo to ze mną coś nie tak, nie rozumiem, nie ogarniam.
– Ale co jest?- pytam mocno zaciekawiona, bo taki ton, to nieczęsto u Marcina. – No, to jest już Kaśka inny świat jakiś, oni są słuchaj niczym nie zainteresowani, nie wchodzą w żadne działania, albo wchodzą ale z jakąś taką obojętnością, robią, co im każesz, nic nie potrafią sami wymyślić, wykombinować, czekają aż im się poda gotowe i są zdziwieni i to mocno, że czegoś się od nich wymaga, albo że mają swobodę i mogą coś zrobić sami. Nie czerpią z tego satysfakcji i to nie jest żaden bunt. Bo bunt jest ok, świadczy o jakimś tam dążeniu do niezależności, do realizowania własnych pomysłów, rzecz w tym, że oni nie mają żadnych pomysłów. Ożywiają się dopiero, jak im dać podłączyć smartfony…. .
I ja tak myślę o tym, i myślę, bo podobne zmiany w postawie mentalnej młodych ludzi obserwuję w swojej pracy. I no, nie wiem. Mamy jako dorośli dwa wyjścia; oburzać się konstatując, że kiedyś to było lepiej ale to oznacza negację, odrzucenie i ustawienie się gdzieś dalszej orbicie, na torze raczej równoległym, nie przecinającym się. A ja wolałabym, żeby te tory były splecione, przenikały się, żeby w dużej części pulsowały nie takimi samymi ale pasującymi do siebie, przenikającymi się kolorami.
Więc wciąż toczymy z przyjacielem te telefoniczne dyskusje, jaki kierunek obrać, co zrobić, żeby tych młodych nie zostawiać samych, nie odrzucać ich świata z całym bagażem migotliwej zmienności, lęków, bo okaże się, że szybciej zaufają sztucznej, niż ludzkiej inteligencji. Dlatego ważne dla mnie jest, żeby małe dzieci przebywały w miarę cichym i spokojnym otoczeniu, bez zbędnego przeładowania przedmiotami, żeby była przewidywalność i rutyna, żeby nie bombardować maluchów ciągle nowymi atrakcjami, bo wtedy nie ma miejsca na spotkanie z drugim dzieckiem, z innym dorosłym, żeby dzieci nie tylko szalały na zjeżdżalniach i huśtawkach, ale także spędzały czas w lesie, w naturalnym środowisku, gdzie trawa jest zielona, a nie różowo-beżowo-fiołkowo-brokatowa. Bo jak trawa jest zielona i ja wiem, że kiedy tam wrócę, będzie wciąż zielona, a jak zżółknie bardzo, bardzo powoli, bo jesień, bo zima, to ja mam czas dostrzec, że jestem zaciekawiona, albo znudzona albo smutna albo dumna z powodu uratowania życia ślimakowi na ścieżce. I wtedy moi drodzy ja jestem w kontakcie ze sobą, mogę mieć zaufanie do siebie i mogę czuć, że jestem w porządku i inni obok też są ok. Tak ja wtedy zyskuję wiarę, że sobie poradzę . Tak wtedy ja uczę się radzić sobie ze zmianą, akceptować ja i obserwować, a nie muszę budować misternych konstrukcji, żeby odgrodzić się od realności.