Na kalendarzu – pierwszy września!

Znacie tę chwilę, gdy myślicie, że coś na co się zamierzacie to drobnostka, a okazuje się, że jednak raczej ciężkostka? Jak wtedy, gdy wybieracie jakiś przepis z dajmy na to „Bobas lubi wybór” (to teraz moje klimaty) i już pięć godzin później znowu podajecie słoiczek. To tak było z zerówką, tylko bardziej.

W pewien piękny lipcowy dzień siedzieliśmy – ja (Karolina), Lidka i nasi życiowi partnerzy (i PF, ale on pełzał) w dopiero co wynajętym lokalu „w świetnym stanie”, który tylko „trzeba troszkę przystosować”. Spotkanie miało na celu ustalenie umeblowania i jakiegoś planu działania, ale nieprzesadnie spiesznego, bo to września pozostawało mnóstwo czasu. Rozważaliśmy co zrobić z gipsowymi łukami i intensywnie niebieskimi kafelkami, które zostały po poprzednich właścicielach. Oglądaliśmy jakie to drobniutkie przeróbki trzeba zrobić. I wtedy padły słowa, których sens sprowadzał się do tego, że ponieważ nie mamy kasy, to przecież wyremontujemy to sami. Tydzień, maksymalnie trzy i po krzyku.

31 sierpnia, gdy już było jasne, że gabinet będziemy kończyć prawdopodobnie do śmierci, papiery z odpowiednich urzędów otrzymamy w bardzo nieokreślonym terminie i w ogóle to miło zapowiada się nadchodząca noc, obiecałam sobie, że nigdy już przenigdy nie powiem o żadnym lokalu „właściwie gotowy na przedszkole, kosmetyczne zmiany”. Potem jeszcze tylko musieliśmy wykopać dziurę w ziemi za kwotę wielokrotnie przekraczającą nasze miesięczne wynagrodzenia. I spędzić w lokalu każdą wolną chwilę, której przecież w życiu z małym dzieckiem jest tak wiele. Zrobić nieprzytomnie długą listę drobnych poprawek. Oprowadzić po zerówce i drogiej dziurze w ziemi strażaka (równocześnie karmiąc piersią, bo akurat młody człowiek nie miał ochoty zostać z żadną ciocią), miłe panie z sanepidu (j.w.) i już trzy miesiące po zamierzanym czasie odetchnąć z ulgą, że wszystko jest tak, jak ma być. I niby wiem, że to nieodpowiedzialnie być takim inwestorem (mój nowy pseudonim), że powinien najpierw iść rozum, a potem serce, a przed nimi na białym koniu jechać Microsoft Excel z precyzyjnym budżetem, ale co poradzić, gdy jak tylko pojawia się w naszym niewielkim gronie pomysł na ulepszenie codzienności dzieci, a jest choć malutka szansa, że się uda, to nie zastanawiamy się zbyt długo…

I choć główny bohater (w rozumieniu średnio udanej reklamy pewnego marketu budowlanego) ogłosił jednoznaczną kwarantannę od Zapolskiej, właściwie nie miałam wakacji, poziom stresu i tak wysoki w tym roku utrzymywał się w okresie sierpień – listopad na stałym wzniesieniu, w pewnym momencie wątpiłam czy to w ogóle było mądre tak łapać okazję, a na widok faktur z OBI odruch miałam jednoznaczy, to chyba było warto. Mam dużo nowych doświadczeń, wiedzy, rad dla siebie na przyszłość. Ale może od początku – po co nam ta zerówka?!

Maria Montessori dzieliła rozwój człowieka na trzyletnie okresy. 0-3, 3-6, 6-9, 9-12, 12-15, 15-18, 18-21, 21-24. Właściwie to wyróżniała cztery okresy, a w nich po dwie trzyletnie części, ale to temat na inny wpis, uprośćmy sprawę. Reformy edukacji w tym kraju są jak… Utknęłam w tym miejscu, autentycznie brak mi porównania. W drugą stronę bardziej – coś jest tak bezsensownie nieprzemyślane i złe jak reformy edukacji w Polsce. W każdym razie – wszyscy pamiętamy akcję z sześciolatkami w szkołach lepiej lub gorzej. Nie wszystkim ta zmiana była na rękę, ale w szkołach montessoriańskich była bardzo mile widziana – nareszcie zewnętrzny system odpowiadał temu, jak naturalnie dzieliło się grupy. Co do odpowiedniości reformy dla reszty szkół, nie mnie oceniać. Było, minęło, z łezką w oku można wspominać czas, gdy to był główny temat wokół edukacji. Na ten moment do szkół idą siedmiolatki i siedmiolatkom to polecamy chyba, że ktoś jest zdecydowany na kontynuowanie nauki w montessoriańskim systemie i bardzo mu zależy na wcześniejszym rozpoczęciu szkoły. I tu pojawia się trudność – od początku istnienia przedszkola miałyśmy pomysł, żeby w miarę możliwości dążyć do wydzielenia starszej grupy i stworzenia zerówki. W międzyczasie były plany okołoszkolne (o tym innym razem), odpuszczenie ich sprawiło, że myślałam – trudno – jakoś te starszaki zafunkcjonują, najwyżej będzie się dbało o to, żeby mieli dużo zajęć osobno w gabinecie. Bo czwarty rok z tym samym materiałem, z dziećmi młodszymi o cztery lata, bez większych zmian, to zapowiadało kłopoty i duuuuuuuużo kombinowania jak tu zapewnić wszystko to, co potrzebne dzieciom na kolejnym etapie rozwoju do funkcjonowania w przestrzeni, która przestaje być dla nich. Ale byłoby dobrze, jakoś by się to obmyśliło, nie było innych opcji. Aż przyszła pandemia i miły pan z zielarskiego na osiedlu przeniósł swoją działalność do jednego sklepu. Szkoda, często tam kupowałam, ale lokal był jak dla nas, tylko „kosmetyczne zmiany” (patrz wyżej). Krótkie konsultacje i decyzja – działamy. Szczególnie, że w tak zwanym międzyczasie okazało się, że mamy kadrę tak liczną, że jedna placówka tego nie udźwignie. I że jednej z (przyszłych) nas potrzeba miejsca dla dziecka w zerówce 😉

Mówimy, że to nie jest zerówka Montessori, nazywa się „Dzieci wszechświata”, bo to pięknie i bo to tytuł książki o montessoriańskim towarzyszeniu starszym niż przedszkolaki dzieciom. Nie jest „Montessori”, bo nie ma zachowanej ważnej reguły różnorodności wiekowej. Ale dzieci pracują na montessoriańskim materiale (przedszkolnym i przeznaczonym dla klas 1-3), są samodzielne, mają pracę własną, nauczyciel towarzyszy, obserwuje, nie wykłada. Nie robi się na hurra tych samych książeczek. Każde dziecko rozwija się w swoim tempie, tak, jak potrzebuje, bez porównywania i wyścigów. Nie znika w tym miejscu nic z bliskościowego podejścia, które jest filarem naszego działania. Ogólnie – gdyby się nie miało wiedzy, że „to nie Montessori”, to nie sposób tego zauważyć. I też bardziej to dla nas „Montessori”, niż grupa przedszkolna z siedmiolatkami. Ale uczciwie przyznajemy, bo niedobrze jest wprowadzać w błąd. Równocześnie było dla nas bardzo ważne, żeby ten rok stanowił rodzaj przygotowania do szkoły tradycyjnej, do której pójdzie jednak większość przedszkolaków. Także dzieci mają książki, więcej wspólnego działania. A i tak wiadomo, że najlepiej do spotkania z pierwszą klasą przygotowuje je samo dorastanie, tak bardzo niezależne od wszelkich działań dorosłych. Ja nie pracuję w zerówce, jestem sobie na macierzyńskim i działam na rzecz spółki, ale obserwuję i rozmawiam. I widzę, że to roczne przygotowanie przedszkolne, przebiegające w atmosferze ciepłodomowej, całkiem się dobrze zapowiada. I jak już wszystko jest gotowe, to pozostaje ekscytacja nowym projektem. I mimo wszystkich niedociągnięć wciąż uważam, że to dobrze, gdy nasze działanie wypływa z serca, choć zapewne nie zaszkodziłoby i troszkę „rozumu”.