Zanim będziemy mogły opisywać na blogu życie przedszkola, zdecydowałyśmy podzielić się trochę jego historią. Wiadomo – miejsca nie biorą się znikąd, szczególnie te wyjątkowe, a pomysł od jego realizacji dzieli seria przeszkód. Może nasze refleksje i praktyczne rady przydadzą się komuś, kto będzie chciał zacząć tę przygodę. W każdym razie zachęcamy do dzielenia się swoimi doświadczeniami, bo my z chęcią dowiemy się jeszcze więcej.

Dzieci nauczycieli – dobre dobrego początki

Od zawsze słyszałam, że dzieci nauczycielek mają przechlapane na starcie. Do pewnego momentu nie wiedziałam o czym mowa, odnotowywałam raczej plusy – pierwszym był samodzielny wybór szkoły. Do dzisiaj pamiętam rozmowę przy kuchennym stoliku, to naprawdę dużo dla mnie znaczyło. I to, że gdy półtora roku później sama chciałam ją zmienić, trafiłam do miłego, prywatnego miejsca, po którym często chodziłam w skarpetkach. Kolejnym plusem było podzielanie mojej opinii o szkole jako miejscu, które przeszkadza rozwojowi, a przynajmniej nie utrudnianie mi za bardzo realizacji moich planów spędzania czasu. Nie było wówczas elektronicznych dzienników (o zgrozo!), ale dzisiaj mama też z niego nie korzysta. Prawdopodobnie nie pamięta hasła. Poza tym jako córka nauczycielki nigdy nie usłyszałam, że muszę mieć wysoką średnią, bo inaczej nici z wakacji. Gdzie tu te trudne losy nauczycielskich dzieci?! A potem trochę dorosłam. I zrozumiałam. Otóż każda nasza rozmowa sprowadzała się ostatecznie do edukacji. Poranna kawa? Bardzo proszę, idealny czas do rozmowy o tym, że nastolatki nie powinny wcześnie wstawać, bo czy oni w tych szkołach słyszeli o zmianach w wytwarzaniu melatoniny. Wyjście do ogródka? No kto to widział marnować przy przedszkolach i szkołach tyle zieleni, z której dzieci tak naprawdę nie korzystają. Pleśń? Jak ciekawie można by uczyć chemii. Kolacja wigilijna? Dlaczego dzieci po przedszkolu tracą naturalne zdolności matematyczne. Lot WizzAirem? Przecież dzieci mają takie zdolności językowe, a gdyby tak… I tak całe życie. Nieważne, że mama od lat nie uczy w szkole, a i ja do niej od dawna nie chodzę. Wszystkie nasze wizje i marzenia, odkąd zaczęłam myśleć o życiu zawodowym, sprowadzały się do tworzenia miejsca, w którym same chciałybyśmy się uczyć, w którym chciałybyśmy uczyć. Brakowało nam tylko impulsu i stuprocentowego przekonania o tym, że to właśnie chcemy robić i że poradzimy sobie z każdym wyzwaniem. Dzisiaj chyba też brakuje, ale jedną z rzeczy, których nauczyłam się na studiach jest szanowanie drogi, nie tylko celu.

I do dzisiaj nie jestem pewna czy akurat to mają na myśli wszystkie osoby powtarzające zdania o ciężkim losie nauczycielskich dzieci…

Pomysł

I tak całe życie przegadane, właściwie mogłybyśmy w trzy godziny napisać program edukacyjny, bo najważniejsza praca – umysłowa – trwała z dziesięć lat. Ale marzenia marzeniami, życie życiem – ja studiowałam, mama rozwijała się zawodowo w swoim kierunku, nie nauczycielskim. Aż usiadłyśmy i podjęłyśmy decyzję, że „dość już padło słów, czas walczyć” – jak mawia panda Po. Moja edukacja dobiegała końca, musiałam podjąć jakieś decyzje. Po niedawnym ślubie został mi mąż gotów wspierać mnie w każdym pomyśle i oszczędności, które bez mrugnięcia okiem planowałam przeznaczyć na pomoce Montessori (o tym skąd ta metoda w naszym życiu w kolejnym wpisie dotyczącym powstawania placówki – swoją drogą uwielbiam to słowo!), remont lokalu, zakup mebli i czynsz na pierwsze trudne miesiące.

Wiedziałyśmy, że trzeba zacząć od przedszkola – konkretnie, od jednej grupy przedszkolnej. Po pierwsze miałyśmy za sobą wsparcie i doświadczenia Krakowskiego Przedszkola Montessori. Po drugie mam odpowiedni kurs i doświadczenie. Po trzecie chcemy stworzyć w naszym mieście możliwość alternatywnej edukacji, nie byłyśmy pewne (nadal nie jesteśmy) czy znajdziemy rodziców gotowych zaufać takiemu sposobowi pracy. Poza tym nadal nie wygrałyśmy w totolotka. Zdecydowałyśmy się na działanie, miałyśmy plan, którego pierwszym punktem było znalezienie odpowiedniego lokalu i tu zaczęły się pierwsze przeszkody:

Lokal

Musi mieć co najmniej trzy metry wysokości, znajdować się na parterze, mieć dwa wyjścia, poziom podłogi 30cm ponad poziomem ziemi, ma odpowiednią, określoną opisami powierzchnię, okna otwierają się co najmniej w 50%, drogi czystości się nie krzyżują, etc., etc., etc… O wymogach można przeczytać tu i tu. Przeszukiwałam olx, gratkę i otodom z co najmniej takim samym zaangażowaniem jak wtedy, gdy chciałam znaleźć mieszkanie dla mojej niewielkiej rodziny za 1000 zł (nie udało się). Gdy już znalazłyśmy lokal niemal idealny, zawiódł czynnik ludzki. Gdy miałyśmy na oku kolejne miejsca, nie odpowiadała nam lokalizacja. I tak porzuciłabym pewnie plan do momentu, w którym miałabym wystarczającą ilość pieniędzy do postawienia kontenerów (zobaczcie jakie to cudne!) albo nowego budynku od podstaw, czyli o tego dnia, gdy zdrapka kupiona w angielskim Tesco wreszcie okaże się być wygrana. Nie tracę nadziei. Ale od czego się ma przyjaciół? Popołudnie spędzone ze wspaniałą przyjaciółką, oddaną nauczycielką i przyszłą właścicielką najbardziej dochodowej kawiarni w północnej Hiszpanii przyniosło rozwiązanie – spółdzielnie mieszkaniowe. Po kilku telefonach miałam listę interesujących dla mnie lokali, a po pierwszej wizycie wiedziałyśmy już z mamą gdzie nasze przedszkole otworzymy. Nasz lokal jest na parterze bloku, ma 133 metry i spełnia przynajmniej część wymogów. Wymaga dość gruntownego remontu, ale za to do lasu mamy stamtąd 15 minut – co ma ogromne znaczenie, bo w pewnym momencie byłyśmy gotowe myśleć o przedszkolu leśnym. I wszystko było cudownie, już widziałam przychodzące do nas dzieci i wyobrażałam sobie jakie kwiatki postawię w oknie. A potem usiadłam z mężem do szacowania kosztów remontu. I chyba po pół godziny włączyliśmy serial, albo poszliśmy spać. W każdym razie porzuciłam myśl o biznesie i przestałam się czuć bogata, bo udało mi się zarobić trochę funtów w Anglii, a mama, tata i brat powiedzieli, że też się dołożą.

Pieniądze

Znam na ich temat kilka powiedzonek. A to, że jak Bóg daje dziecko, to daje na dziecko (ja poproszę na 25!), a to, że jak się nie ma miedzi, to się na… miejscu siedzi (babcia to powtarza jak jeżdżę na wakacje), pieniądz rodzi pieniądz… W tym przypadku jednak zadziałało przekonanie mamy, że jak się ma coś wydarzyć, to się wydarzy. A do tego doszło zaangażowanie. Jakiś czas szukałyśmy projektów unijnych (najlepsza wyszukiwarka jest tu), ale wszystkie były na istniejące placówki lub nie dotyczyły naszego regionu. Udało mi się jednak znaleźć program wsparcie w starcie i choć kosztowało mnie to mnóstwo zaangażowania, polecam. Po wielu dniach czekania, poprawiania podpisów, uzupełniania danych, biegania z papierami, mejlowania, telefonowania i angażowania w to całą rodzinę podpisaliśmy umowy i następnego dnia na moim koncie znalazła się kwota, która wystarczyłaby na podróż dookoła świata. Rozważałam to nawet, ale chyba nie potrafię prowadzić aż tak kreatywnej księgowości. I znowu poczułam się bogata! Wprawdzie na krótko, bo remont już się zaczął.  I właśnie o jego praktycznych aspektach, tym jak ważną postacią jest architekt i dlaczego Montessori napiszemy następnym razem.