Remont trwa, bardzo intensywnie. Od zakupów boli mnie już głowa, a ze stresu nie mogę spać. Mama pewnie napisze o remoncie coś więcej, bo to ona zarządza całością sprawy, tak przynajmniej zapewniam każdego, kto mnie o to pyta. Mam nadzieję, że ona nie robi tego samego, tylko mówiąc o mnie. W każdym razie poważnie się zastanawiamy, czy nie było lepiej posłuchać brata i zrobić przedszkole w namiocie.

Dlaczego to wszystko?

W takich chwilach dobrze jest dziesięć razy odetchnąć i przypomnieć sobie po co to wszystko. A żeby sobie przypomnieć, trzeba sięgnąć pamięcią kilka lat wstecz. Parę lat temu, na drugim roku studiów, pogodziłam się (trochę) z tym, że z przeznaczeniem trudno walczyć i dopuściłam do siebie myśl o zostaniu nauczycielką, a w każdym razie pogodziłam się z tym, że problemy edukacji mnie zajmują. W związku z tym mogłam zacząć szukać sposobów pracy z dziećmi, które nie byłyby rażąco niezgodne z moimi przekonaniami o tym, jak powinno to wszystko wyglądać. I tak trafiłam na hasło „Montessori”, siedząc przy swoim ogromnym biurku, nie feng shui, bo tyłem do drzwi i przodem do okna, za to z widokiem na zimowe pola. Przeczytałam cały internet, słowo. I nie było miłości od pierwszego wejrzenia, miałam sporo wątpliwości, niejasności i pytań. Zatem przeczytałam to, co oferowała moja biblioteka akademicka, taki nawyk. Porozmawiałam z mamą, a jakże, i zdecydowałam się zgłębić temat – oto pojawiło się coś, co mogło być praktyczną odpowiedzią na moje potrzeby zmian. Poszukałam kursów i znalazłam ofertę Polskiego Stowarzyszenia Montessori i Polskiego Instytutu Montessori. W Tychach były też jakieś studia podyplomowe, ale nie wzbudziły mojego zaufania. Właściwie PIM miał ofertę przygotowaną najbardziej profesjonalnie i był najdroższy, co (jakkolwiek dziwnie by to w ustach studentki nie brzmiało) na tamten moment wydawało mi się zaletą. Skąd wziąć na to pieniądze? Ja to akurat mam szczęście, bo mój tata finansował (i nadal to robi…) wszystkie moje pomysły, które miały choć trochę sensu (jak zresztą pomysły innych dzieci, pewnie dlatego w rodzinie poza trzema psami i kotami mamy też konia). Często za te kursy płaci pracodawca – warto się o to upominać.

Zanim poprosiłam tatę o 6000 zł, postanowiłam sprawdzić czy to Montessori to jednak się do czegoś nadaje i czy mi się przyda i o co w ogóle chodzi. Dlatego pojechałam na konferencję organizowaną co roku w kwietniu przez PIM. Zupełnie sama, studentka nawet nie pedagogiki, jechałam z myślą o szukaniu pomysłów na zmianę nie wiedziałam jeszcze czego. Spędziłam cudowny czas w Warszawie: poznawanie nowych ludzi i zupełnie nowego pomysłu na uczenie, mądre wykłady, niezwykła atmosfera, cudowny materiał edukacyjny, piękne okoliczności przyrody i długie spacery po Pradze sprawiły, że niewiele się zastanawiałam i  podjęłam decyzję o kursie, choć w tamtym czasie wciąż wydawało mi się, że jestem skrajnie daleka od zostania nauczycielką – czytałam ważnych filozofów i wszystkie lektury z polonistycznych list, angażowałam się w życie uczelni i widziałam się za kilka lat trochę na studiach trzeciego stopnia, a trochę w Australii jak wypasam owce z mężem. A tu taka niespodzianka. Ale rodzice mnie zachęcili, przetłumaczyłam sobie, że co drugi weekend na kursie to prawie nic (nawet gdy okazało się, że nie otworzy się katowicka grupa i będę musiała jeździć do Krakowa) i nigdy nie wiadomo co mnie w życiu spotka. No, nie wiadomo. Wybrałam kurs przedszkolny, choć nigdy nie myślałam o pracy w przedszkolu. W harcerstwie jakiś czas prowadziłam zuchy (o wpływie harcerstwa na kompetencje pedagogiczne na pewno jeszcze kiedyś napiszę), ale poza tym zawsze jak już myślałam o sobie jako nauczycielce, to raczej starszych klas, może nawet liceum. Maluchy wydawały mi się być kompletnie z księżyca. Jednak (słusznie) postanowiłam zacząć poznawać metodę od podstaw, a Montessori zaczynała od dzieci w wieku 3-6 lat.

Kurs

Dziś uważam, że jak myśli się o Montessori na poważnie, to porządne szkolenie jest podstawą wszelkich działań. Porządne, czyli kilkusetgodzinne. Plus kolejne kilkaset godzin w domu. I kolejne na praktykach. Właściwie jak jesteś na rocznym kursie PIM, to twoje życie zaczyna przypominać grecką tragedię – bo to z jednej strony chcesz zakopać tego trupa, ale z drugiej sama za to płaciłaś, czy jakoś tak.

Pierwsze wrażenia miałam mieszane – szczególnie co do grupy, która potem okazała się być ekipą marzeń (pozdrawiam dziewczyny!). To wszystko brzmiało nieco jak sekta, poza tym dotyczyło dzieci, które nie za dobrze rozumiałam. Jednak każde kolejne spotkanie było odkryciem. Równocześnie zaczęłam pracę w montessoriańskim przedszkolu w Katowicach i to połączenie teorii z praktycznymi obserwacjami dawało mi masę radości, choć rok był trudny – kończyłam dwa kierunki studiów, starałam się napisać dobrą pracę licencjacką, pracowałam i jeździłam do Krakowa, a nie miałam auta (chyba, że to wtedy jeździłam granatowym Golfem trójką, już nie pamiętam) i mieszkałam 30 km od uczelni. Oczywiście nie użalam się, ależ skąd, ale wróćmy już do istoty wpisu.

Plusy kursu wczesnej edukacji Montessori w PIM (oczywiście z mojej perspektywy, to nie jest – niestety – wpis sponsorowany):

  • Przygotowanie merytoryczne do wykonywania zawodu nauczyciela Montessori na bardzo wysokim poziomie. Po długim czasie braku kontaktu z niektórymi pomocami, wchodząc do klasy potrafię z nimi pracować, bo tak długo ćwiczyłyśmy i powtarzałyśmy, że pamięć została. Poza tym dogłębne poznanie sensu kolejnych pomocy sprawia, że wiesz jak korzystać z kolejnych i to nie intuicyjnie, a profesjonalnie.
  • Zawiązywanie relacji i więzi, zdobywanie kontaktów. To na kursie Montessori poznałam swoje zaginione siostry, chyba niczego więcej nie trzeba dodawać. Między nami nawzajem nie było rywalizacji, zazdrości, podkopywania dołków i poczucia, że jesteśmy razem z przypadku. Kontakt z doświadczonymi nauczycielkami, świetnymi kobietami i oddanymi koleżankami dodawał mi siły w chwilach zwątpienia. Podobnie prowadzące – od każdej z nich nauczyłam się czegoś, co mogę wykorzystać w codziennej pracy i nie chodzi tylko o teoretyczną czy praktyczną wiedzę. Poza tym wszystkie czułyśmy Montessori – może to jednak sekta? Oczywiście wszystko zależy od tego, jaka zbierze się grupa osób, ale u mnie już tak było, że wszystkie byłyśmy jak rodzynki w jednym drożdżowym cieście.
  • Otrzymane materiały edukacyjne – można by spekulować czy tę kategorię umieścić w plusach, czy minusach. Moje polonistyczne serce pękało, gdy widziałam jak niedokładnie przygotowane są oferowane nam albumy (podobno teraz ich jakość wzrosła) – pełno było w nich błędów ortograficznych, składniowych i edytorskich. Z drugiej strony – dostałyśmy materiały, których trudno się spodziewać po studiach podyplomowych (przynajmniej ja nigdzie nie dostałam tak sensownego pakietu uzupełniającego zdobytą wiedzę).
  • Trzymanie się wytycznych M. Montessori. Nie było mowy o „elementach” – począwszy od zajęć z filozofii, przez zajęcia z kolejnych działów, uczyłyśmy się tego, co powinnyśmy potrafić jako profesjonalistki w swojej dziedzinie. Nie przeskakiwałyśmy, nie pomijałyśmy ważnych rzeczy i nie miałam poczucia, że czegoś nie udało mi się przećwiczyć, czy też że odnośnie do czegoś mam wątpliwości, których nikt nie chce mi wyjaśnić (w sprawach czysto praktycznych – prezentacji).
  • Zadania w trakcie kursu. Tu znowu na dwoje babka wróżyła. Jednak z perspektywy czasu widzę, że samodzielne przygotowywanie pomocy jest naprawdę sensowne, nie tracę teraz czasu na przekopywanie internetu w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, czy coś jest Montessori czy nie jest, jak szerokie mają być kartki i ile kuleczek dziecko powinno przenosić, jak zwijać dywanik i czy ten wałek jest praktyczny, czy też raczej zostawić go do ciastek dla męża. Dlatego, że mając solidne podstawy (kurs!) i używając mózgu (praca wielu osób przez całe moje życie), potrafię odpowiedzieć na większość przedszkolnych montessoriańskich pytań.
  • Certyfikat MACTE. Ooooo, bardzo nam się nie podobało jak poinformowano nas, że poza wszystkimi opłatami (pamiętajcie: kurs to nie tylko opłata za kurs. Kurs to jeszcze spanie na miejscu lub dojazdy, jedzenie i kosztowne wydruki wymaganych materiałów w kolorze) musimy płacić jeszcze za certyfikat, o którym wcześniej nic nie wiedziałyśmy. Gdyby była możliwość nie wnoszenia opłaty, pewnie bym tego nie zrobiła. I teraz żałowała. Bo jak niemotessoriańsko by to brzmiało, takie rzeczy są ważne. Dla nas, bo chcemy być profesjonalistami, a certyfikat międzynarodowego stowarzyszenia potwierdza, że cały nasz wysiłek włożony w zaliczenie tego kursu był tego wart i był sensowny. Jasne, że chciałabym też certyfikat AMI (innego stowarzyszenia zrzeszającego Montessorian), ale jeszcze nie mam 20 000 na kurs. Może kiedyś, jak w końcu wygram w te zdrapki. W każdym razie jeśli ktoś oferuje ci coś, co jest potwierdzane i sprawdzane przez duże organizacje – wiesz, że możesz spodziewać się pewnej jakości.
  • Praktyczny charakter kursu. Nie słuchałyśmy o tym, jak powinna wyglądać prezentacja, tylko ćwiczyłyśmy tę prezentację. Element za elementem, co w pewnym momencie było już irytujące, ale pewnie właśnie dzięki temu do dzisiaj wystarczy zerknąć w album, by przypomnieć sobie wszystko to, co najistotniejsze.
  • Miejsce. Kurs odbywał się w przedszkolu, dzięki czemu cały czas byłyśmy w montessoriańskim otoczeniu. Byłam potem na szkoleniu, które było przeprowadzone na większej sali i gdyby to był mój pierwszy kontakt z materiałem, na pewno nie poczułabym klimatu.

Jak wszystko, kurs miał też swoje minusy. I tak, jak każdy może wziąć dla siebie coś innego i dopisać mnóstwo swoich dobrych stron trudnego szkolenia, tak jeśli idzie o jego słabe strony – one raczej się powtarzają w moich rozmowach z osobami robiącymi kurs w PIM. Co oczywiście nie oznacza, że dla niektórych moje minusy mogą być plusami. Nic nie jest idealne, to jasna sprawa, trzeba trzymać standardy – to jeszcze jaśniejsza, ale kilka rzeczy, które wydarzały się w trakcie roku spędzonego na zdobywaniu wiedzy rzuciły cień na mój ogląd całości. Dla porządku dodaję, że robiąc kurs miałam dwadzieścia jeden lat, a w tym wieku mózg jeszcze działa tak, że poddaje wszystko w wątpliwość i wciąż się buntuje (tego się dowiedziałam na neurodydaktyce!). I chwała mu za to, bo dzięki temu jako społeczeństwo wciąż się rozwijamy. Choć istnieje też opcja, że to nie wina mózgu, a po prostu moja cecha, ale pozostańmy przy pierwszej z opcji.

Minusy kursu w PIM:

  • Niemontessoriańskie podejście do kształcenia (miejscami). Wszystko robiłyśmy praktycznie – za to duży plus, jak wyżej. Mogłyśmy rozmawiać o wielu rzeczach – to też plus. Jednak słuchając o tym, jak może wyglądać podejście do edukacji, trudno jest pogodzić się z tym, że ktoś w pewnym momencie traktuje cię jak dziecko w konwencjonalnej szkole. I to takie nie do końca samodzielne, żeby nie powiedzieć nierozgarnięte. Zaczyna się wątpić w możliwość zmian, gdy ostatecznie i tak sięga się po budowanie tajemniczej i groźnej atmosfery wokół jakiegoś mitycznego egzaminu i buduje takie same wymagania w stosunku do wszystkich, niezależnie od ich możliwości. A wiecie, co usłyszałam rozmawiając o tym z organizatorką? Że takie coś jest konieczne, bo jesteśmy wykształcone w konwencjonalnej edukacji…
  • Brak sensu w niektórych zadaniach (i brak możliwości kwestionowania ich). I to nie tylko moje subiektywne zdanie. Spędzałam ciężkie godziny i wydawałam ciężkie pieniądze na wydruk rzeczy, które po prostu nie miały sensu (możliwe, że ja go nie widziałam, a i nikt nie potrafił mi go wytłumaczyć, za to sens sam gdzieś tam sobie tkwi). Bo jak wytłumaczyć konieczność rysowania poszczególnych elementów prezentacji, podczas gdy ja od dzieciństwa (gdy wygrałam konkurs na rysunek „Witaj gwiazdko złota”) potrafię narysować trzy rzeczy: mózgojada, mojego zmarłego cztery lata temu psa Boxa i słonia tyłem. No całe szczęście, że mam mamę. A drukowanie zdjęć z kolejnych działów? Ileż więcej sensu miałoby wspólne stworzenie internetowego albumu, mogącemu służyć także kolejnym kursantom – matka Ziemia też by skorzystała na zaprzestaniu bezsensownego zużywania papieru.

To właściwie dwa największe minusy. Czy ogólnie poleciłabym kurs? Niewątpliwie. Nauczycielom, przyszłym nauczycielom, dyrektorom, właścicielom placówek… Może mniej mamom (ze względu na konieczność szczegółowego poznawania materiału, który w ED nie będzie wykorzystywany i czasochłonność całego przedsięwzięcia – zajęcia odbywały się mniej więcej co dwa tygodnie, w domu poświęcałam wolne weekendy na lekturę i przygotowywanie materiałów), choć w moim roczniku były mamy i skończyły zadowolone. Jak już o tym piszę, to nie byłabym sobą, gdybym  nie wspomniała o jeszcze jednej bolączce, która nie wynika chyba jednak ze specyfiki kursu czy jakiejkolwiek montessoriańskiej organizacji (niech ich będzie coraz więcej!). Z przyjaciółkami mówimy na to „przerośnięte nauczycielskie ego”, które objawia się czasem po ukończonym kursie. Diagnozuje się je dość łatwo, taka osoba jest przekonana o tym, że jest wcieleniem Montessori, a sama metoda jest prawdą objawioną, której kwestionowanie w każdym wypadku kończy się katastrofą, bo skoro Maria przygotowała pomoc z czyszczeniem srebra i praniem na tarze, to właśnie tak trzeba czynić, nawet jeśli twoje dzieci nie chcą, a intuicja mówi ci, że to nie ma sensu. I nie pytaj człowieku, tylko zajmij się zmuszaniem tych dzieci do pracy – mają przecież całą klasę najlepszych pomocy w najlepszej placówce (100 procent MONTESSORI, jedyna taka, wszystkie inne to jakieś nędzne podróbki i tak, dla twojej wiadomości wszystkie pomoce mamy z Nienhuisa), a do tego spadł na nie zaszczyt możliwości pracy z najlepszą z nauczycielek wykształconą w najlepszy ze sposobów. W takich przypadkach przypominam sobie sam początek „Zniewolonego umysłu” Miłosza (czasem warto) i słowa Starego Żyda z Podkarpacia: „Jeżeli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych 55 procent racji, to bardzo dobrze i nie ma się co szarpać. A kto ma 60 procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście i niech Panu Bogu dziękuje! A co by powiedzieć o 75 procent racji? Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. No, a co o 100 procent? Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak”.

Pewnie powstanie jeszcze dużo wpisów o moich wątpliwościach i drodze do swojego rozumienia Montessori przez te kilka lat (nie, żebym dotarła do jakiegoś celu). Ta droga zawsze będzie dla mnie prowadziła przez lekturę M.M. i obserwację dzieci, z długimi przystankami przy innych metodach i sposobach pracy, badaniach psychologicznych i rozmowach z nauczycielami, zaczęła się jednak tak naprawdę na kursie PIM. I bardzo się z tego cieszę, jednak to nie koniec mojej formalnej edukacji w tym zakresie. Bo gdy już (za klasykiem) udzieliłam sobie odpowiedzi na ważne pytanie: „co lubię w życiu robić?” i zaczęłam to robić, to nie warto się zatrzymywać. Jak tylko skończę coś więcej, niż szkolenie w innym montessoriańskim środowisku – zrobię wpis porównujący!

Na koniec – jedno z moich ulubionych zdjęć z kursu, gdy wróżę z kolorowego globusa, to był naprawdę dobry dzień, ale nie pracujcie tak z dziećmi!